Strony

niedziela, 12 marca 2023

Narodziny człowieczeństwa

ROK 757
PLANETA: Vegeta
CZAS AKCJI: Przed rozpoczęciem historii

Kapsuła kosmiczna przemierzająca gwieździste niebo wylądowała na specjalnym lądowisku. Załoga zajmująca się koordynacją lotów stojąc na baczność, wyczekiwała, aż znajdujący się w niej mężczyzna zaszczyci ich swą obecnością. W chwili, gdy właz pojazdu zaczął opadać, ukłonili się w pas. Saiyanin wsparł się prawą ręką o konstrukcję maszyny, po czym ociężale się podniósł. Wiele dni spędził w środku i był zastany. Chociaż uwielbiał podróżować w przestrzeni kosmicznej, a fotel w kapsule nie należał do niewygodnych to zmęczenie i tak dawało się we znaki. W domu dopiero naprawdę odpoczywał. Kiedy tylko opuścił miejsce spoczynku, spojrzał ku drugiej kapsule, która właśnie zajęła lądowisko obok.

— Witaj książę — zawołał jeden z pracowników. — Jak minęła podróż?

Dwudziestopięcioletni następca tronu przestąpił kilka kroków w przód, rozciągając ramiona i plecy, a następnie rozmasował sobie kark. W tym czasie z drugiej maszyny wyszedł pokaźnej postury łysy wojownik odziany w bardzo skąpy strój; Nie posiadało nogawek ani rękawów. Jego tors zdobił napierśnik w brązowo granatowych barwach. Wykonany był on z niebywale rozciągliwego materiału. Również karwasze miał z tej najwytrzymalszej w wielkim kosmosie hiper gumy. Nogi odziane miał w wysokie, równie elastyczne obuwie.

— W porządku — mruknął następca tronu.

Vegeta odwrócił się plecami do zebranych, gdy tylko zobaczył u jednego z nich czerwoną i lśniącą pelerynę — znak rozpoznawczy rodziny królewskiej. Jeden z rosłych mężczyzn przypiął ją do okazałych naramienników pancerza, po czym ustąpił miejsca księciu, by ten wreszcie mógł opuścić hangar i ruszyć w dalszą drogę, do pałacu.

Obaj wojownicy wolnym tempem opuścili pomieszczenie. Ich twarze zdobiły pewne siebie miny. Nappa był jednym z najwyższych Saiyan. Chociaż nie tylko jego wzrost był imponujący, ale i dobrze zarysowane mięśnie. Vegeta przy nim wyglądał jak szczeniak, aczkolwiek niczego mu nie brakowało. Postawienie tych dwoje obok siebie było jak porównywanie dnia do nocy. Każdy był inny.

— Tu nasze drogi się rozchodzą — rzekł Nappa, wskazując ręką kierunek drugiego korytarza — idę coś wszamać.

Książę tylko machnął ręką, nie zmieniając obranego kursu, po czym owinął sobie wokół talii majestatyczny ogon – dumę saiyańskiej rasy. Także był głodny, ale nie musiał posilać się na wspólnej stołówce. Zresztą pragnął jak najszybciej zobaczyć się ze swym ojcem – królem tej planety i zdać mu relacje z ostatniej misji. Miały one mieć bardzo korzystny wpływ na interesy z Freezerem. Mężczyzna nienawidził pracować dla tego jaszczurzego zwyrodnialca, ale nie miał wyjścia – był dla nich zbyt potężny. Mimo wszystko nie przestawał snuć planów jak pozbyć się Imperatora.

Kiedy tylko dotarł do sali tronowej, której strzegło czterech wojów z halabardami, przejętych po Tsfufulach bardzo się zdziwił. Nie zastał tam swego rodziciela. Poza dwoma gwardzistami po obu stronach królewskiego siedziska sala tonowa była pusta. Wielokrotnie powtarzał ojcu, że czas skończyć z tymi rekwizytami, ale tamten był staroświecki. Zdezorientowany książę rozejrzał się pospiesznie po ponurym gmachu, mając nadzieję, że jednak gdzieś ujrzy swój cel. Na próżno.

— Gdzie mój ojciec? — zawołał, żądając natychmiastowej odpowiedzi.

Żołnierze stanęli na baczność, ukłonili następcy tronu, wspierając się na halabardach. Ich miny stały się posępne. Vegecie nie spodobało się to. Nie należał nigdy do cierpliwych istot, więc każdorazowe spowalnianie tematu doprowadzało go do szewskiej pasji. Jednakże zacisnął tylko pięści, wyczekując odpowiedzi. Był zmęczony po podróży. I głodny.


— Wasza Wysokość jest z królową w ośrodku medycznym.

— Co? — zdziwił się mężczyzna. — Po co?

Jego matka nie miała rodzić. Przed nią były jeszcze ze trzy miesiące, jak dobrze pamiętał. W momencie go przytkało, przeszedł go nieprzyjemnie lodowaty dreszcz. Czy jego rodzicielce coś groziło? Co się stało pod jego nieobecność? Zerwał ciało do biegu, niemal taranując gwardzistów na wejściu. Biegł korytarzami pałacu jak szalony. Kiedy oślepiły go nazbyt jasne światła, wiedział, że znajdował się już w nowoczesnej części wielkiego centrum inżynierii. Tam mieścił się oddział medyczny, laboratorium, inkubatorium, a także hangar z kapsułami i lądowisko. Nowy budynek bardzo różnił się od starej budowli, jakim było zamczysko rodziny królewskiej. Było bowiem pełne przestronnych okien wyposażonych w dobrej jakości szkło akrylowe. Tradycyjne i kruche szkło nie miało w tym świecie dobrego zastosowania – Saiyanie byli zbyt silni, a ciążenie grawitacyjne nazbyt mocne.

Wbiegając do skrzydła medycznego, rozglądnął się jak dziki w każdym możliwym kierunku. Pracujący tu ludzie spojrzeli na niego jak na wariata, ale gdy pojęli, kim jest, w porę zreflektowali się nie tylko postawą, ale przywitali go, jak przystało następcę tronu. Vegeta sapnął. Przymknął na chwilę powieki i uspokoił oddech, poprawiając przy tym włosy, a następnie czerwoną pelerynę. Na koniec wyprostował się dumnie, na nowo przywdziewając maskę obojętności.

— Gdzie jest mój ojciec? — zapytał powoli i wyniośle.

Trwała cisza. Saiyanie spojrzeli po sobie z obawy, jak zareaguje ich przyszły król, o ile tego dożyją. Szczerze powiedziawszy, nikt nie chciał być tym, co przekazuje złe wieści, nawet jeśli nie są jeszcze tragiczne. To był Vegeta! Szalony, egocentryczny, nieprzewidywalny i niezwykle brutalny.

— Czy mam się powtarzać? — Lodowaty ton przeszył pomieszczenie.

Nienawidził przelewać z pustego w próżne, a jego poddani właśnie to czynili. O ile rozumiał ich strach, bo nie był istotą miękką, to nie tolerował lekceważenia. Zacisnął obie pięści na materiale peleryny, chcąc dać im ostatnią szansę na wyjawienie prawdy. Musiał czymś zająć ręce. Co się tutaj do licha działo? Gdzie podziewali się jego rodzice?!

Niespodziewanie przeźroczyste drzwi prowadzące w głąb szpitalnych czeluści się rozjechały. W progu książę ujrzał młodą Saiyankę, która musiała tu całkiem niedawno zacząć pracować. Nigdy wcześniej jej nie spotkał, a w centrum medycznym bywał stosunkowo często. Była ubrana standardowo jak wszyscy tu pracujący: w biały, półdługi fartuch. Gdy ich oczy się spotkały, jej ogon opadł ku ziemi. Odniósł wrażenie, że się przestraszyła. Może nawet bardziej niż inni?

— Och. — Cicho westchnęła, przykładając dłonie do twarzy. — Książę.

— Może ty mi odpowiesz na pytanie? — Zaczął powoli, nie chciał jej spłoszyć, jeszcze.

— Ja... — wyjąkała na wdechu. — Tak?

— Gdzie jest mój ojciec?! — warknął mocno zdenerwowany.

Kobieta z wrażenia aż usiadła na podłodze, wciąż znajdując się w rozsuwanych drzwiach. Nie spodziewała się takiej reakcji. Jeszcze przed chwilą syn Vegety zdawał się spokojny, opanowany. Słyszała pogłoski, jakoby ich książę był w istocie podłym i wypranym z jakichkolwiek uczuć, ale nie sądziła, że to w ogóle możliwe. Nie zdążyła nawet zebrać słów, a on już na nią wrzeszczał. Nie była czemukolwiek winna! Powinien był jej dziękować, a nie mieszać z błotem. Czuła jak ze strachu napływają jej do powiek łzy. Chociaż nie była tchórzem, to wojowniczką również nie. Wytarła pospiesznie łzy, kiedy mężczyzna zaczął się do niej zbliżać. Usiłowała w tym wszystkim zachować resztki godności. Oddech przyspieszył i choć chciała ujść za odważną, zaczęła się trząść. Nie chciała, by zrobił jej krzywdę. Zamknęła oczy, gdy był już blisko. Reszta tutaj zebranych milczała, obserwując całe zdarzenie. Nikt nie potrafił przeciwstawić się temu szaleńcowi.

— Czy możesz do cholery odpowiedzieć na tak, kurwa banalne pytanie?! — krzyknął Saiyanin, opluwając twarz młodej stażystki.

Jego cierpliwość się skończyła. Miał ochotę wysadzić to całe przeklęte pomieszczenie. NIKT go nie słuchał! Wszyscy milczeli jak zaklęci, a on jedynie czego chciał się dowiedzieć to, gdzie są jego rodzice. Co się tu działo? Czy ktoś zranił, a może... zabił jego rodzinę?! Wściekły jak osa pochwycił kobietę za kitel i podniósł. Była leciutka jak piórko i o dziwo jego wzrostu. Filigranowa, z dużymi, czarnymi oczami.

— Wybacz mi, panie — szepnęła. — Twoja matka przeszła poważną operację.

Vegeta poczuł się, jakby dostał czymś twardym w twarz. Jaka zaś operacja?! Z wrażenia mocniej zacisnął pięść, tym samym nieco odbierając tlen niczemu winnej kobiecie. Zakrztusiła się, łapiąc swoimi delikatnymi dłońmi za palce księcia, odziane w zabrudzone od walk rękawice. Gdzieś z tyłu usłyszał, jak ktoś zwraca się do niego książę. Oprzytomniał.

— P-panie, pro-szę mi dać wy-ja-śnić — zapiszczała, z ledwością łapiąc oddech.

Mężczyzna zluzował uścisk, następnie odstawił kobietę na betonowe podłoże, w gniewie wyczekując kolejnej wypowiedzi. Musiał się powstrzymać, by nie przemierzyć na oślep całego gmachu w poszukiwaniu swej matki. Odchrząknął, poprawiając czerwony materiał na ramieniu. Tylko to było w stanie odwrócić jego uwagę od morderczych zapędów. Nie miał czasu, a oni wszyscy byli w jakieś cholernej zmowie, nie pozwalając księciu udać się w jak najkrótszym czasie do celu.

— Na co czekasz? — warknął. — Prowadź!

Saiyanka trzęsącą głową potaknęła, po czym gestem dłoni zaprosiła następcę tronu w głąb oddziału medycznego. Dzielił się on na ten z kapsułami regeneracyjnymi, pomieszczeniami dla mniej poturbowanych, oraz kilka salek operacyjnych, jak i pooperacyjnych. Znajdowały się tu także oddział położniczy i inkubatorium, gdzie mali Saiyanie dojrzewali zwykle do trzeciego roku życia, powoli przygotowując się do starcia nieprzychylnej niemowlakom panującej tu grawitacji. W międzyczasie mierzona była ich siła, a następnie byli klasyfikowani do poszczególnych kast.

— Twoja matka zaczęła przedwcześnie rodzić. — Wreszcie wyjaśniła kobieta. — Musieliśmy ratować ją, w pierwszej kolejności, wiadomo, ale...

— Ale co?! — ryknął na nią książę, wpadając w szał.

Jakie cholerne, ALE miało czelność istnieć, kiedy najważniejsze było życie jej królowej, nie jakiegoś nienarodzonego bachora? Zresztą nie po raz pierwszy miała stracić dziecko. To już tyle razy się wydarzyło, że i w tym przypadku nie wierzył, że jej się to uda. Był jedynym potomkiem tej kobiety, które przeżyło i najwidoczniej tak miało pozostać. Najważniejsze dla niego w tej chwili było to, żeby odzyskała sprawność i najlepiej już nigdy nie zaszła w ciążę. Bał się, że któregoś razu w końcu ją straci. Chociaż nigdy nie okazywano mu uczuć, a ojciec wiecznie powtarzał, że bzdurne emocje są dla słabeuszy, to gdzieś tam w środku ta Saiyanka była dla niego ważna. Urodziła go, sprowadziła na ten przeklęty świat. Dała siłę i dumę. Zawsze stała po jego stronie.

— Nie wiem, czy dziecko przeżyje — szepnęła.

— Przeżyje? — zapytał, zdziwiony stając jak wryty. — To ono jeszcze żyje?

— T-tak, książę — odpowiedziała nieśmiało. — Udało mi się wyjąć dziecko żywe, ale nie mogę obiecać, że przeżyje. My możemy jedynie dać wsparcie medyczne, ale...

Vegeta uciszył kobietę gestem ręki. Nie spodziewał się tego w ogóle. Dzieciak żył? Jego matka żyła, to było najważniejsze, ale jednak musiał zobaczyć to na własne oczy. Nie mógł uwierzyć, że tym razem los był dla jego matki łaskawy. A przynajmniej zdawał się na początku. Rozejrzał się po korytarzu, usiłując odgadnąć swoje położenie. Jak najszybciej pragnął znaleźć się w inkubatorium. Musiał spotkać tego małego Saiyanina, który tak bardzo spieszył się na ten świat i o mało nie zabił własnej matki. Miał w końcu nikłe szanse na przeżycie, a on chciał go zobaczyć jeszcze zanim kolejny raz taki smark złamie serce ich rodzicielce. Kiedy wreszcie odnalazł interesujący go znak na ścianie z miejscem, w którym przebywały nowo narodzone dzieci, ruszył w obraną drogę.

— Dokąd idziesz, książę? — zawołała za nim kobieta. — To nie w tę stronę!

— Milcz! — warknął. — Powiedz mojej matce, że niebawem przyjdę. Ruszaj!

Młoda dziewczyna spojrzała na znaki informacyjne i zrozumiała, gdzie udaje się ten wojownik. Kto by nie chciał spotkać nowego członka rodziny? Zwłaszcza gdy jego życie chyliło się ku końcowi. Nigdy dotąd nie ratowano przedwcześnie urodzonych, zwykle rodziły się martwe, a przynajmniej tak tej kobiecie mówiono. Ona podjęła się walki o niemożliwe, mając nadzieję, że w ten sposób zwiększy szansę saiyańskich dzieci. Dotąd były skazywane na niebyt. Nie mieli do tego specjalnej aparatury, ale czy nie warto było od czegoś zacząć? Przytaknęła, chociaż odchodzący mężczyzna nie mógł tego zobaczyć. Popędziła ku sali, w której leżała królowa, a przy niej czuwał Król Vegeta III.

Książę odwrócił się, obserwując kobietę, jak odchodzi, po czym rzucił się pędem przez korytarze. To już drugi raz tego wieczora. Co jakiś czas był zmuszony omijać pojedynczych pobratymców. Wiedział, że ma mało czasu, więc postanowił wzbić się w powietrze. Leciał najszybciej, jak pozwalała mu na to konstrukcja budowli. Nie zamierzał jej niszczyć. Musiał być ostrożny. Wreszcie wylądował tuż przed drzwiami, przy których wisiała tabliczka z napisem: inkubatorium. Zaraz pod nią znajdował się cyfrowy panel. Nie każdy miał tu wstęp. Jedynie pracownicy i rodzice ulokowanych tu niemowląt. Vegeta zirytowany westchnął, powarkując, po czym wcisnął guzik, by połączono go z kimś po drugiej stronie.

— Słucham? — Odezwał się kobiecy głos. — W czym pomóc?

— Otwórz, te cholerne drzwi! — krzyknął zniecierpliwiony następca tronu.

Nie miał czasu na żadne panujące tu procedury. Jeśli miał zobaczyć tego dzieciaka żywego, musiał się spieszyć. Każda sekunda była na wagę złota. Przecież za chwilę mogło być już po wszystkim.

— Nie wolno mi wpuszczać byle kogo. — mruknęła Saiyanka. — Przedstaw się.

— Nie muszę się nikomu przedstawiać! — wrzasnął, mając ochotę wysadzić przeszkodę. — Otwieraj te cholerne drzwi albo wejdę siłą!

— Proszę mi wybaczyć, ale są procedury! — krzyknęła w odpowiedzi zdenerwowana kobieta.

Jej głos ustał, a Vegetę zatkało. Po prostu się rozłączyła. Wpatrywał się w interkom jak zaczarowany, po czym doszło do niego, że został zignorowany przez jakąś pieprzoną, podrzędną kobietę! Wziął głośno wdech przez nos, ściągając przy tym usta. Był u schyłku wytrzymałości i już miał zrobić coś, co mogłoby zagrozić tutejszym mieszkańcom, gdy rozstąpiły się drzwi. W progu pojawili się dwaj mężczyźni, w długich fartuchach dyskutując o czymś zacięcie. Gdy tylko dostrzegli samego księcia zamarli. Wpatrywali się w siebie przez dłuższą chwilę, po czym lekarze zrozumieli, dlaczego ten mężczyzna tutaj stał. Tylko głupiec pracujący w tym miejscu by nie wiedział, że tego dnia przyjęli do inkubatorium królewskiego członka rodziny.

— Książę. — Uchylili się jemu, przykładając pięść do torsu.

Wreszcie się do niego los uśmiechnął. Teraz nikt nie mógł go zbyć. Zadarł nos ku górze, by zrównać się wzrokiem z Saiyanem stojącym mu naprzeciw.

— Zaprowadź mnie do tego dzieciaka — rzekł tonem nieznoszącym sprzeciwu. — Na-ty-chmiast!

Saiyanin stojący naprzeciw mówcy pokłonił się ponownie Vegecie, czwartego tego imienia. Najuprzejmiej jak tylko potrafił, poprosił, by za nim podążono. Ruszyli w milczeniu. Na początku przeszli przez obszerne pomieszczenie z długim kontuarem. Stało przy nim kilka komputerów, których nie było widać od strony petenta. Urządzenia służyły do katalogowania przebywających tu niemowląt. Przy trzech z pięciu siedziały Saiyanki przeglądające jakieś pliki. 

Książę zmierzył każdą kobietę wzrokiem, a gdy jedna z nich niemal spadła z krzesła, uznał, że to ta. Miał w planach jeszcze ją zrugać, za to, co się wydarzyło w holu. Jednak nie teraz. Przez moment nawet wyobrażał sobie, co zrobi, gdy już załatwi swoje sprawy. Szli stosunkowo powoli. Vegeta miał dużo czasu, by obejrzeć wiele stojących tu maszyn wypełnionych płynami z różnej wielkości dzieciakami. Te mniej zamożnych obywateli umiejscowione były na widoku. Zero prywatności dla odwiedzających. Nigdzie jednak nie dostrzegał powodu swojej wizyty. Zaczął się nawet zastanawiać, czy aby nie umarł, a oni prowadzą go, nie wiadomo, dokąd i po co.

Wreszcie przystanęli przy drzwiach z najprawdopodobniej grubej stali. Wyglądały na naprawdę solidne, w dodatku były zabezpieczone cyfrowym zamkiem. Vegeta prychnął na te prowizoryczną ochronę. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to tak naprawdę wszystko na pokaz. Gdyby zjawili się tu jacyś obcy, mogliby pomyśleć, że instytucja jest dobrze chroniona. W każdej z tych blokad widniały kamery, miały służyć jedynie do znalezienia włamywacza, sprawcy rabunku i temu podobnym. 

Saiyanin pracujący w tym sektorze wpisał kod na klawiaturze. Po tym drzwi z cichym skrzypnięciem rozwarły się, ukazując inkubator skąpany w czarnej otchłani pomieszczenia, oświetlony jedynie przygaszonym czerwonym światłem. Książę nie rozumiał, dlaczego właśnie taka sceneria była w tym pomieszczeniu, ale nie on był tu specjalistą w tej dziedzinie. Uznał, że jest stosunkowo mroczne jak na lokum dla dzieciaka.

— Dlaczego jest tutaj tak ciemno? — zapytał powoli.

— Według najnowszych badań niemowlaki widzą ten kolor w zestawieniu z bielą. Dlatego właśnie jest tutaj tak ciemno, by odniosło wrażenie, że jest w brzuchu. — tłumaczył pospiesznie pracownik. — Jeśli zauważymy, że reaguje na światło będzie to dobry znak, że nie utraciło wzroku, o ile oczywiście do tego czasu nie umrze.

— Aha. — Vegeta burknął mało zainteresowany lekarskim bełkotem. — Zostawcie mnie.

— Ale? — Speszyli się Saiyanie.

— Chcę zostać sam — warknął. — Wynocha.

Mężczyźni pospiesznie opuścili pomieszczenie, postanawiając nie denerwować więcej syna Vegety III. Zbyt dużo przebywało tu niewyrośniętych dzieci, by mógł ot, tak dać upust swoim wiecznie szalejącym negatywnym emocjom. Do tego uważali, że należy mu się chwila samotności z tym maluchem. Oni także nie wierzyli, że jego przeżycie jest możliwe.

Syn Verinii z uporem maniaka obserwował jak pracownicy inkubatorium zostawiają go samego, tym samym niwelując białe światło dochodzące z korytarza. Dopiero teraz doszły do niego dźwięki pracujących tu maszyn, bulgotanie płynu przypominającego ten w łonie. Po chwili jego wzrok zatrzymał się na przypiętym do aparatury niesamowicie małym i pomarszczonym Saiyaninie. Dziecko miało przesłoniętą twarz maską tlenową. Bujnej czupryny nie dało się przeoczyć. Było też jakby posadzone w czymś przypominającym pieluchę. W istocie miało utrzymywać pozycję malucha. Z tego powodu książę nie mógł zidentyfikować płci. 

Mężczyzna nie dostrzegał niczego nadzwyczajnego, poza nieproporcjonalnością dziecka. Jego duża głowa zdawała się komiczna na tle maleńkich kończyn. Jedynie ogon wyglądał, jak trzeba. Przyłożył dłoń do szklanego naczynia i wytrzeszczył oczy, zdając sobie sprawę, że taki Nappa mógłby zmieścić tego malucha w swej ręce i zmiażdżyć jak niesmaczny owoc. Tym bardziej nie mógł uwierzyć, że coś tak małego i niewykształconego wciąż żyło. Co prawda z pomocą aparatury, ale jego serce biło. Czegoś takiego jeszcze nie widział.

Drzwi zaczęły się otwierać, co sprawiło, że następca tronu się wzdrygnął. Nie rozumiał, dlaczego ktoś mu przeszkadzał. Nie prosił nikogo do środka. Przesłonił oczy. zapominając już, że na zewnątrz panuje sztuczny dzień. Kto w ogóle śmiał mu przeszkadzać? Czy tamtych dwoje nie miało pilnować tego miejsca, by nikt pod jego obecność tu nie zaglądał? Ku jego zdumieniu do środka weszła ta sama Saiyanka, którą spotkał w holu. Czego chciała? Czy nie miała innych zajęć? Wciąż oszołomiony przyglądał się jej, jak ta powoli z ostrożna sprawdza każdy sprzęt, każdą informację zapisaną w swoich dokumentach. W ogóle nie przejmowała się nim samym. Ignorowania nie tolerował najbardziej. A może go w tym mroku nie zauważyła?

— Czego chcesz? — wycedził, zaciskając pięści. — Jak śmiesz mi przeszkadzać?

Kobieta wzdrygnęła się, niemal gubiąc wszystkie swoje dokumenty. Zdenerwowana zaczęła zbierać z podłogi te, których nie udało jej się utrzymać. Ciężko westchnęła, rozpoznając mężczyznę, którego już raz dziś spotkała. Myślała, że już dawno go tu nie ma i nie będzie musiała go więcej oglądać. Odchrząknęła, udając, że nic takiego się nie wydarzyło.

— Uratowałam je, powinieneś być mi wdzięczny — prychnęła. — Jesteś niewdzięczny,

Była bardziej pewna siebie niż przy ich pierwszym spotkaniu. Musiała. To był jej teren. To ona zajmowała się maluchami, nie on.

Wojownik niemal udławił się na jej zuchwałe słowa. Zwykle mało kto miał odwagę to czynić, zwłaszcza ci niżsi rangą. Kobieta podeszła i stanęła tuż obok niego. Spojrzała na zielonkawy płyn, obserwując, kąpiącego się tam malucha z niebywałą dla niego troską. Zwykle odrzucało go takie zachowanie. Nie lubił ckliwości. Tym razem jednak jej zachowanie go nie zniesmaczyło. Obserwował ją jak zaklęty.

— Będzie z niej wojowniczka — uśmiechnęła się do siebie. — A to jej pierwsza walka. Wiesz? Mam nadzieję, że nie przegra.

— Co proszę? — zdumiał się książę wyrwany z transu. — To jest...

— Księżniczka Saiyan — odrzekła z dumą. — Twoja siostra, mój panie.

Vegetę zamurowało. Jak żył, w życiu do głowy mu nie przyszło, by mógł mieć siostrę. Od początku do końca był pewien, że to chłopiec, a tu proszę, słabsza płeć. Jak na początku był skłonny uwierzyć, że jest cień szansy na przeżycie nowego potomka rodziny królewskiej, tak teraz spisał wszystko na straty. Zawsze uważał, że kobiety są słabsze i miał ku temu dobre powody. Mało która widniała w szeregach elity. Pomyślał, aby odpalić swój detektor, który nosił na lewym uchu i sprawdzić ją. Jak pomyślał, tak też uczynił. Wcale nie zdziwił się, gdy skaner przedstawił mu marną jedną jednostkę. Prychnął, a następnie wyłączył urządzenie.

— Ty jesteś poważny?! — pisnęła z oburzeniem kobieta. — Jak możesz skrajnemu wcześniakowi mierzyć siłę bojową? Jesteś nienormalny.

— Jak śmiesz!? — warknął.

Zamachnął się, by uderzyć arogancką Saiyankę, ale ta w porę zreflektowała się, łapiąc jego rękę w nadgarstku. Patrzyła na niego z taką zaciętą miną, że aż nie mógł w to uwierzyć. A może to był wytwór jego wyobraźni, wymieszany z upiorną czerwienią tego pomieszczenia i zmęczeniem po podróży? Od razu pomyślał o biesiadującym towarzyszu, aż jego żołądek wykonał fikołek. Ta kobieta, choć go niesamowicie irytowała, to jednocześnie intrygowała. Dlaczego?

— Odejdź stąd, książę — szepnęła. — Dla dobra tego dziecka. Odwiedź lepiej swoją matkę. Czeka na ciebie.

Wojownik nie mogąc dłużej spoglądać w te duże, czarne oczy sapnął, wyrwał swoją rękę z uchwytu, po czym podszedł do drzwi, wciskając odpowiedni guzik. Nie mógł pogodzić się z myślą, że krucha istota stanęła w obronie jeszcze słabszej, w dodatku jedną nogą w grobie. Nikt dotąd nie przejmował się niemal martwych osesków. Czy ona usiłowała mu właśnie wmówić, że jego siostra już jest wojowniczką? Jakby nie patrzeć wciąż żyła, więc chyba tak. Jemu to jednak nie wystarczało. Zmierzył siłę ciosu i doskonale widział, że ta jego siostra nigdy nie będzie w elitarnej jednostce. Nie będzie godna tytułu. Gotowało się w nim, lecz wiedział, że choć raz nie powinien był szastać swoją energią, dla dobra tego miejsca. Dla tego niewyrośniętego saiyańskiego dziedzica. Dla jego matki. Zwłaszcza jej. Gdyby to on przyczynił się do śmierci tego bachora, nie darowałaby mu.

Vegeta miał nadzieję więcej nie spotkać tej kobiety. W ogóle nie zamierzał tutaj przychodzić. Kto by się interesował na wpół żywym smarkaczem z rażąco niskim KI? Dźwięk oznajmił, że niebawem wrota się otworzą, a do środka ponownie zaczęło wpadać jaskrawe światło. To wszystko przerwało jego zadumę. I tym razem przesłonił sobie dłonią wzrok. Spojrzał raz jeszcze na inkubator i nie wiedząc czemu, opuściły go wszystkie nieprzyjemne myśli. Trwał w chwilę w zawieszeniu. Może jednak tutaj jeszcze zajrzy? Nie pojmował, dlaczego tak pomyślał. Odwrócił się ku drzwiom. Musiał wreszcie zobaczyć się z matką.

— Jak ci na imię, kobieto? — zapytał, nim przekroczył próg.

— Jestem Sara, panie.





Rodzinne więzy

ROK 767
PLANETA: Ziemia
CZAS AKCJI: po 16 odcinku

Siedzieli na skraju włości podniebnego pałacu. Wpatrując się w bajecznie rozgwieżdżone niebo, upajali się ostatkami spokoju. Tutaj nic nie maskowało tego, co zapierało dech w kosmicznej przestrzeni, a oni ją doskonale znali i podziwiali od najmłodszych lat. Może nawet za nią tęsknili? Ona na pewno. Siostra spojrzała na brata, który w milczeniu wpatrywał się w bliżej nieokreślony cel.

— Wiesz, że nadal go mam? — Dziewczynka przerwała ciszę. — Pilnowałam go jak oka w głowie. Musiałam go ukrywać, bo wiedziałam, że jeśli mnie z nim zobaczą, od razu wyjdzie na jaw, kim jestem. Tak mówił Natto.

Z początku tak było. Później zdała sobie sprawę, że Dodoria wiedział. Te wszystkie dni i noce z nim spędzone w niewyobrażalnym bólu i upokorzeniu. Nigdy nie przyznała się do swojego pochodzenia, nawet gdy grożono jej śmiercią. Z początku myślała, że jeśli się przyzna, wreszcie zazna spokoju, ale się myliła. Nawet gdy Dokuharianin był przekonany o swojej racji, nie zabił dziewczynki, tylko ją dla zabawy katował. 


Książę Saiyan oderwał wzrok od mistycznego, nocnego nieba, próbując przyjrzeć się niedawno odzyskanej siostrze. Śmiał twierdzić, iż wróciła z martwych. Lata temu, gdy został poinformowany, że jego rodzinną planetę noszącą nie tylko jego imię, ale i ojca dosięgnął meteoryt, a raczej ich deszcz załamał się całkowicie. Zniszczyły one jego dom, a także rodzinę: matkę, ojca i maleńką siostrę. Jednak to z jej śmiercią długo nie mógł się pogodzić. Najpierw nie mógł uwierzyć, że ktoś tak mały, jak ona był w stanie walczyć o przetrwanie, a później, że już jej nie ma. Mała Saiyanka od urodzenia była wojowniczką i nie chciał dopuścić do siebie tej informacji, że kiedy już tak wiele wywalczyła po prostu... odeszła. Wtedy jeszcze nie wiedział, że wszystko było kłamstwem. Sposób, w jaki zginęli jego pobratymcy, był zupełnie inny. Księcia wtedy uchronił wylot na Ziemię z Nappą.

Chociaż światło z pochodni pałacowych dawały znikome oświetlenie, to zauważył, że Sara kurczowo trzymała coś w dłoni tuż nad klatką piersiową. Jej wyraz twarzy wskazywał na nostalgię. Im dłużej się przyglądał, tym bardziej nie rozumiał. Wciąż spoglądała w kosmiczne niebiosa z delikatnym uśmiechem. Była taka niewinna, a jednak mocno podobna do niego.

— Co masz na myśli? — W końcu zapytał.

— Pierścień — rzekła, okazując w dwóch palcach błyszczący przedmiot zawieszony na jej szyi. — Ostatnia i jedyna rzecz, jaka mnie łączy z przeszłością.

Jego oczy rozszerzyły się z podziwu. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. Nawet kiedy jego maleńka siostra jakimś cudem okazała się żywa. Gdy wygrała swoją pierwszą walkę o przetrwanie, coś w nim pękło i po raz pierwszy w życiu poczuł, że nie musi być sam, może dla kogoś żyć i że warto mieć rodzinę. Nawet z własnymi rodzicami nie miał takiej więzi. Chociaż Saiyanka poznała go dopiero w wieku czterech lat, gdy wyszła z inkubatora, wiedział, że będzie o nią walczyć, a ona wkrótce zostanie wielką wojowniczką. Życzył jej tego, chciał ją samodzielnie szkolić. Oddał dziewczynie swój pierścień, który dostał od ojca, a sam przywdział ten, który winien należeć do niej. Miała mu go zwrócić, kiedy osiągnie elitarną moc, a Vegeta III przestanie ją traktować jak wynaturzenie i rodzinną hańbę.

Los jednak był okrutny. Nigdy nie doczekali tego momentu. Planeta przestała istnieć pod jego nieobecność, tym samym łamiąc mu serce. Już nigdy więcej nie zamierzał obarczać siebie takim uczuciem. Pragnął roznieść w pył wszystko i wszystkich, którzy stanęli na jego drodze. Aż pojawiła się cholerna Bulma. Ona w niezrozumiały dla niego sposób potrafiła emocjonalnie przeprogramować jego rozszarpane człowieczeństwo. A może znalazła w nim tę utraconą cząstkę, której do końca się nie wyzbył i nawet o tym nie wiedział?

— Naprawdę, masz go? — zapytał cicho, z nieukrywanym niedowierzaniem.

— Oczywiście! — zawołała z entuzjazmem. — To była jedyna rzecz, która mi została po starym świecie. Stał się moim medalionem. Ostatnim wspomnieniem, chociaż nigdy nie wierzyłam, że zginąłeś. Chciałam cię odnaleźć za wszelką cenę, a oni robili wszystko, byśmy na siebie nie trafili.

— Udało ci się — przypomniał cicho. — Jesteś tutaj. Dotarłaś naprawdę daleko.

— To prawda! — zawołała z nutą werwy. — A ty? Masz mój?

Mężczyzna westchnął ciężko, spuszczając głowę. Teraz spoglądał w ciemną otchłań, prowadzącą do maleńkiej wieży kociego mistrza imieniem Karin. Nie miał go. Jakiś czas temu pogrzebał przedmiot na odległej planecie, gdy trenował przed najazdem cholernych maszyn. Tym akcentem miał zamiar pożegnać się z przeszłością na zawsze. Chciał zapomnieć o tym, co już nigdy nie wróci. Uwolnić się od bolesnych wspomnień. A teraz tu była, a prezent, jaki jej wręczył, gdy była niemowlęciem, potwierdzał, iż ona to najprawdziwsza saiyańska księżniczka. Do tej pory ciężko było mu uwierzyć, a jednak wszystkie sygnały na niebie i ziemi wskazywały na to, że dziewczynka powstała niczym feniks z popiołów.

— Nie. — Wyznał w końcu. — Nie mam.

Dziewczynka spuściła wzrok, mocniej zaciskając w piąstce swój święty Graal. Cieszyła się, że nikt nigdy jej go nie odebrał, tym samym skazując na dziecięcą utratę wiary i nadziei, która z roku na rok słabła. Jednak część niej walczyła o to, w co chciała wierzyć. Zamknęła oczy, po czym cicho westchnęła, nie otwierając ust. Liczyło się tylko, że tu była i on też. Spojrzała kolejny raz w niebo, zastanawiając się, kiedy ponownie wróci w przestrzeń kosmiczną, która od tak dawna była jej domem.

— Zgubiłeś go? — zapytała.

— Nie.

Nic więcej nie powiedział. Milczał, obserwując swoją siostrę z ukosa. Dostrzegł, że jednak może powiedzieć jej prawdę. Chociaż była jeszcze dzieckiem, to rozumiał, że to nie ta sama mała smarkula, którą ostatni raz widział przed wylotem na tę właśnie planetę. Nie znał jej, ale pragnął poznać. Jedyne co miał to wspomnienia. Te piękne, jak i te bolesne.

— Kiedyś pogrzebałem przeszłość — rzekł powoli. — Ty byłaś najboleśniejszym wspomnieniem i musiałem się z tobą rozstać. Mnie ta błyskotka przytłaczała.

Mężczyzna nawet nie spojrzał na siostrę. Jego wzrok był wbity w bliżej nieokreślony cel. Sama retrospekcja, tamtych chwil była jak krwawiąca rana. Przypomniał sobie, jak bardzo był z tego powodu rozwścieczony i nieszczęśliwy. Nidy wcześniej się tak źle nie czuł, jak tamtego dnia. Najgorsze było to, że o całym wydarzeniu dowiedział się przez radio, lecąc na Ziemię. Wtedy stał się najgorszą wersją siebie. Bezwzględną maszyną do zabijania. Wszystko było mroczne, złe i jego zdaniem nie zasługiwało na życie.

— Rozumiem — odparła, kładąc swą dłoń na jego kolanie. — Rozumiem, Vegeta.

Uśmiechnęła się do niego delikatnie, a on wiedział, że wreszcie będzie mógł spać spokojnie. I ona również. Ta noc była pełna magii i niewypowiedzianych emocji, które się kłębiły. Saiyanie nie potrafi okazywać nadmiernie uczuć wychowani twardą ręką pełnej bólu, pogardy, rywalizacji i nienawiści. W tym wypadku uśmiech był wszystkim, na co potrafili się zdobyć. Im to w zupełności wystarczało.

— Pora spać — rzekł Vegeta, podnosząc się z podłogi. — Te puszki same się nie pokonają.

Saiyanka również się podniosła, po czym podążyła za swoim bratem w głąb podniebnego pałacu, gdzie Momo przygotował dla nich komnatę, by mogli wypocząć przed nadchodzącymi wydarzeniami. Za parę godzin Gokū i jego syn mieli opuścić komnatę Ducha i Czasu, a książę wrócić do środka, by ponownie wznowić morderczy trening. Tym razem samotnie.

Po kąpieli zawitali do  pomieszczenia przygotowanego dla nich, w którym panował surowy i biały styl. Niespiesznie szykowali się do łóżek. Komnata była przestronna z małymi, podłużnymi oknami bez kantów. Znajdowała się pod pałacem, gdyż jego kondygnacje schodziły w dół, nie ku górze. Poczciwy dżin uznał, że skoro ta dziewczynka jest jedyną rodziną tego wrednego Saiyanina i tylko przy nim czuje się bezpiecznie to winni dzielić pokój. Nie chciał denerwować dziecka, a pokazać, że nie są jej wrogami.

— Te łóżka są niesamowicie miękkie — Sara westchnęła, kładąc się na nim. — Nigdy wcześniej na czymś takim nie spałam.

— Ziemia jeszcze wiele razy cię zaskoczy.

Już ją zdumiewała. Od chwili, w której tutaj wylądowała, nie mogła się nadziwić czystym powietrzem, krystaliczną wodą, cudem różnorodnej natury zwierząt i roślin. A przede wszystkim tym, że właśnie tu spotkała swojego brata. I nie tylko on był Saiyaninem. Myślała, że ona jest ostatnim, jeśli nie odnajdzie księcia. Do tego ten podniebny pałac! Jak on w ogóle utrzymywał się na niebie, nie będąc żadnym pojazdem? Pragnęła być jeszcze wiele razy zaskoczona. Miała nadzieję, że już nic złego ją nie spotka i nigdy, ale to nigdy nie straci swojego ostatniego krewnego. Jedynej istoty, z którą łączyła ją więź. Niewytłumaczalna, a jednak od pierwszego ich spotkania twarzą w twarz wiedziała, że jest dla niej kimś wyjątkowym.

— Dlaczego nie pozwalasz mi wejść do tego magicznego miejsca? — zapytała księżniczka, leżąc w posłaniu, spoglądając w sufit. — Nie boję się. Gdyby tak było, Dodoria już dawno by mnie zabił.

— On nie żyje. — Chciał zauważyć mężczyzna. — Zabiłem go i potraktuj to jako vendettę.

— Co to znaczy?

— Że pomściłem śmierć wszystkich, których zabił on, Freezer i cała jego klika. Twoją również. — Odpowiedział, po czym umilkł na kilka chwil — Jesteś tu, a to oznacza, że stajesz się prawdziwą wojowniczką. Co prawda musisz się jeszcze wiele nauczyć, ale jeśli o mnie chodzi, możesz wejść w szeregi elitarnych wojowników.

— Co? Naprawdę? Ale... — dziewczynka z wrażenia podniosła się z posłania. — Nie ma elitarnych wojowników. Wciąż nie jestem godna...

— Gdyby byli to właśnie byś do nich wstąpiła — odpowiedział z delikatnym uśmiechem, którego nikt nie mógł dostrzec. — Przeżyłaś niewolę, odnalazłaś mnie, a to oznacza, że oni wszyscy się mylili. Nasz system był badziewny.

Dziewczynka uśmiechnęła się, słysząc te słowa. Z radością by podskoczyła, ale była zmęczona. Miała nadzieję, że któregoś dnia znowu między nimi będzie jak kiedyś, nawet jeśli czas bardzo ich od tamtego momentu zmienił. Ona wydoroślała jak na dziesięciolatkę, a on zdawał się kimś innym.

— Cieszę się, że to właśnie ty go zabiłeś. To wiele dla mnie znaczy.

— Wiem, Saro. Wiem — szepnął równie zmęczony. — Nie mogę przegapić wyjścia Namekanina. Dobranoc.

Mógłby przysiąc na własne życie, że od wieków nikomu nie życzył dobrej nocy. Przed oczami stanęło mu ostatnie pożegnanie z tą małą, tuż przed odlotem z jego wieloletnim kompanem Nappą. To był ostatni raz, kiedy komukolwiek powiedział: dobranoc. Nim pochłonął go sen, uśmiechnął się, ale nikt tego nie widział. Przyrzekł sobie, że gdy wszystko się uspokoi, odnajdzie ten pierścień. Jego mała siostra żyła, a to znaczyło, iż cała przeszłość nie mogła być dłużej pogrzebana.